4 'rzeczy', które nie są matce potrzebne do szczęścia

10:49 Gosia Komentarzy: 3

sen

Wstajesz wyspana po ośmiu godzinach nieprzerwanego snu. Bez pośpiechu bierzesz prysznic. Wypijasz w całkowitej ciszy poranną kawą, podczytując ulubiony magazyn. Znasz takie poranki? Ja też nie. Oto lista czterech przyjemności, które są matce całkowicie zbędne do (prze)życia.

Sen.
Można przeżyć 4 lata bez przespania choć jednej nocy w całości? Oczywiście, że tak. I nawet można przy tym dobrze wyglądać - tak przynajmniej usłyszałam ostatnio od kolegi, które na moje wzdychanie o permanentnym niedoborze snu, odpowiedział "serio? nie widać po tobie". No więc przyjmuję to jako komplement. A może to kwestia dobrego korektora pod oczy?

Lenka zaczęła jako tako spać w nocy po 3 (słownie: trzech) latach. Nie było mi jednak dane skorzystać z tego dobrodziejstwa, bo urodził się Bartek i - heja! znowu to samo. Miałam nadzieję, że choć drugi potomek będzie łaskawszy i pozwoli przespać choć cztery godzin pod rząd, ale nie, niestety. Ale da się tak (prze)żyć, jak widać.

Cisza.
Jako zadeklarowana introwertyczka kocham ciszę. Tak po prostu czasem sobie siąść w samotności i myśleć o niczym. Ach... "Mamoooo, Bartuś mnie dręczy!". "łeeee amama, łełełe" (to Bartek). "Mamooo, weź go!". "łeeee amama, łełełe". "Mamooo, nooo!". "łełełe, amamamamammmmaaaa".

AAAAAAAAAA!!!

Prywatność.
Zadziwiające, do jakich rzeczy człowiek może się przyzwyczaić. Chociażby do ciągłej łazienkowej inwigilacji. Wystarczy, że zamknę drzwi i zaraz zbiega się gromada krwiożerczych stworów. Ich dłonie próbują dosięgnąć mnie przez niewielki otwór w drzwiach, a z głodnych paszczy dobiega skandowanie "otwórz! otwórz! otwórz!" (w wersji niemowlęcej: "aaaa, łełełe, mammma, abuububaaa!").

Choć ostatnio staram się nie ulegać, zamykam się w kabinie prysznicowej, a dobiegające zza drzwi odgłosy zagłuszane są przez szum wody i krzyczące w mojej głowie myśli (bo ciche myśli byłyby zdecydowanie zbyt ciche i sama bym ich nie słyszała).

Niespieszny posiłek.
Łezka się w oku kręci na myśl o tym, że kiedyś mogłam zjeść posiłek w spokoju. Teraz jedzenie przypomina runmageddon. Wstaję, siadam, wstaję, siadam, "zostaw!", wstaję, siadam, biegnę, "nie bierz tego do buzi!", siadam, wstaję, siadam, "Lenka, poczekaj chwilę". Dodam tylko, że powoli nabieram ochoty, żeby z jedzeniem zamykać się w łazience. Jak Bartek tylko zobaczy na horyzoncie jakikolwiek kawałek jakiegokolwiek jedzenia, to otwiera buzię i próbuje go wyszarpać. Taki mały żarłoczny stworek. Ach, no tak, zapomniałam, że w łazience też nie miałabym spokoju.

Hmmm.

Ale przynajmniej od zawsze piję ciepłą, świeżo zaparzoną kawę. Ha!


3 komentarze: