6 rzeczy, których mi brakuje, odkąd zostałam mamą

11:10 Gosia Komentarzy: 23


Spokojnego posiłku. W rodzinie słynę z tego, że zawsze kończę jeść ostatnia. Kiedy zbierane są puste talerze, ja zwykle jestem gdzieś połowie konsumpcji. A raczej byłam. Odkąd mamy dziecko, nasze wspólne posiłki nabrały tempa i towarzyszy im intensywna konwersacja. "Ej, weź patrz na nią". "No patrzę przecież". "Co ona tam znalazła? Weź jej to!". Aż w końcu następuje kapitulacja: "Ech, to najpierw ty zjedz, ja się nią zajmę".

Czasu na czytanie książek. Teoretycznie mogłabym czytać wieczorem, gdy wszystkie grzeczne Lenki dawno już śpią. Problem w tym, że nie mam siły. Padam ze zmęczenia i jedyne, na co mam ochotę, to oglądanie z Pe Breaking bad. Efekt jest taki, że w kolejce czeka pięć pozycji, które bardzo chciałabym przeczytać, ale bardzo nie mam kiedy.

Snu. Sprawa oczywista. Początkiem stycznia cieszyłam się, że Lenka zrezygnowała z nocnych pobudek na karmienie. Spokój był przez tydzień. Pobudki na butlę zastąpiła pobudkami na ząbkowanie, siadanie i stawanie przy ścianie. Dotychczasowe kryterium rozpoczęcia rozmyślań nad drugim dzieckiem zamieniłam z "założę firmę i chwilę popracuję" na "zacznę się wysypiać, powysypiam się z miesiąc i wtedy się zastanowię". Jak myślicie, wyrobię się z drugim dzieckiem, zanim Lenka pójdzie na studia?

Randek. Kina, dobrze wysmażonego steka zjedzonego w tempie slow (patrz wyżej) w Jeff'sie i innych dotychczasowych atrakcji we dwójkę bez konieczności opracowywania strategii wyjścia na miesiąc przed. Ewentualnie atrakcji dla całej trójki bez natrętnego zastanawiania się, czy Lenka będzie bardzo płakać w foteliku czy tylko trochę (czy może znowu zwymiotuje, a co za tym idzie - ile zapasowych ubranek powinnam zapakować), czy wystarczy jedna butelka i czy w ogóle uda nam się odpocząć, nieustannie próbując ją zabawiać.

Normalnego planu dnia. Macierzyństwo całkowicie zmienia sposób postrzegania czasu. Zamiast układać plan dnia według godzin, jak to robią normalni ludzie, matka rozplanowuje wszystko, posługując się terminami: przed drzemką, po drzemce, po kaszce, przed obiadkiem, po kąpieli. Matka matkę zrozumie. Gorzej, gdy ww. terminy pojawiają się w rozmowie z kimś bezdzietnym. Wówczas trzeba się przestawić na stary tryb i spróbować określić, czy "po kaszce" nastąpi ok. 9 czy bliżej 10.

Ubrań bez plam. Macierzyństwo wyleczyło mnie z perfekcjonizmu. Kiedyś wystarczyła najdrobniejsza plamka, żebym zmieniała cały outfit. Teraz po całym dniu wyglądam, jakby mnie ktoś chwycił za ręce i przetargał po błocie. No dobra, trochę przesadzam, ale tylko trochę. Na szaleństwa w postaci jasnej bluzki pozwalam sobie tylko od święta.

23 komentarze:

Najszczęśliwszy moment w twoim życiu to...

10:03 Gosia Komentarzy: 13


Niech zgadnę: narodziny dziecka. Okazuje się, że to właśnie to wydarzenie znajduje się na szczycie listy najszczęśliwszych momentów w życiu. Tak wynika z ankiety przeprowadzonej wśród osób powyżej 70. roku życia, której wyniki opublikowane zostały przez Huffington Post. Jak wygląda top 10?

10. Pierwszy pocałunek z ukochaną osobą (4,4%)
9. Spotkanie drugiej połówki (4,5%)
8. Pierwsze słowa dziecka (5,4%)
7. Pierwsze kroki dziecka (5,5%)
6. Przeprowadzka do własnego mieszkania (6,7%)
5. Przejście na emeryturę (7,4%) - ekhm, to chyba nie w polskich realiach
4. Narodziny kolejnego dziecka (8,5%)
3. Narodziny wnuków (10%)
2. Ślub (11,5%)
1. Narodziny pierwszego dziecka (12,3%)

Ankietowani wskazali także wybory i decyzje, których najbardziej żałują. Warto tę listę wziąć sobie do serca.

1. Wybranie złej ścieżki kariery
2. Przerwanie edukacji
3. Zbyt rzadkie podróżowanie
4. Rozwód
5. Zbyt młode zamążpójście (zażonpójście pewnie też)

13 komentarze:

Konkurs fotograficzny: wygraj przewodnik po świecie BLW

11:11 Gosia Komentarzy: 6


Buzia umazana zupką. Ubranko zachlapane soczkiem. Kawałki warzyw rozrzucone po podłodze. Kontakt malucha z jedzeniem bywa bardzo hmm intensywny. Najczęściej towarzyszy mu spory bałagan i... mnóstwo śmiechu.

Czekam na zdjęcie (ew. filmik) z waszą pociechą i jedzeniem w roli głównej. Najciekawsze/najzabawniejsze zostanie nagrodzone książką "Bobas lubi wybór".



Konkurs trwa od dzisiaj do wtorku 3 lutego, do godz. 12.00. Wyniki ogłoszone zostaną 4 lutego. Zdjęcia podsyłajcie na maila: matkaporazpierwszy@gmail.com

Przesłanie zdjęcia jest równoznaczne z potwierdzeniem posiadania praw autorskich do niego i zgodą na publikację we wpisie z wynikami konkursu.

G.


6 komentarze:

Samanta Mysiwór, czyli czym NIE kierować się przy wyborze imienia

10:22 Gosia Komentarzy: 15


Popularnością. Generalnie są dwa podejścia: jedni wybierają imiona będące na topie (bądź celowo ich unikają), drudzy z kolei owej popularności w ogóle nie biorą pod uwagę. Ja zdecydowanie należę do grupy drugiej. Coroczne zestawienia hitowych imion traktuję jako ciekawostkę, a nie kluczowe kryterium przy nazywaniu dziecka. Od początku wiedzieliśmy, że jeśli będzie dziewczynka, to na pewno Lenka. Nie dlatego, że popularne. Tak po prostu bardzo nam się podobało. Po urodzeniu utwierdziliśmy się w tym przekonaniu, bo nasza córeczka to, no, właśnie taka fajna Lenka. Imię pasuje idealnie (tak, wiem, że każda matka tak powie o swoim dziecku). A że będzie mieć tuzin koleżanek o takim samym imieniu? W mojej licealnej klasie było 7 (siedem!) Agnieszek (pomijam fakt, że to również moje drugie imię). Nie było z tego tytułu żadnych problemów czy niedogodności, a wręcz przeciwnie: przy wywoływaniu do odpowiedzi zawsze jedna Agnieszka miała cień nadziei, że chodzi o tę drugą Agnieszkę.

Nazwiskiem. Zawsze mnie zastanawiało, czemu rodzice decydują się nadać imię podobne do nazwiska. Wiecie, chodzi mi o Andrzeja Andrzejewskiego, Łukasza Łukasiewicza czy Aleksandrę Aleksandryjską. Że niby łatwiej zapamiętać? Za każdym razem, jak słyszę takie zestawienie, odnoszę wrażenie, że rodzice chcieli, żeby było zabawnie. Mnie to nie przekonuje.

Kompleksami i fanaberiami. Samanta Mysiwór. Andżelika Kloc. Vanessa Fjut (kolejna rzecz, która mnie dziwi: czemu osoba o takim nazwisku go nie zmieni; podejrzewam, że gdyby nazywała się Dupa, od razu złożyłaby taki wniosek). (twórczość własna, podobieństwo do rzeczywistych osób przypadkowe). Imię pasujące do nazwiska jak pięść do oka. W takich przypadkach odnoszę wrażenie, że rodzice chcieli zawalczyć nieco z własnymi kompleksami i podnieść poczucie własnej wartości, nadając obcobrzmiące imię, które zrekompensuje dziwne nazwisko.

Do tej grupy zaliczę też imiona typu Fabienne, Etienette, Alika, Brajan. Jak łatwo się domyślić, wybierane zwykle przez celebrytów dla odróżnienia się od plebsu. Z tym większym niepokojem przyjmuję więc informację, że od marca bieżącego roku będzie można nadawać imiona obcojęzyczne. O ile w przypadku rodzin mieszanych jest to dobre rozwiązanie, o tyle obawiam się, że niektóre osoby fantazja poniesie zbyt daleko.


Zdjęcie: Photo credit: kaatjevervoort / Foter / CC BY

15 komentarze:

Lena króluje drugi rok z rzędu, czyli najpopularniejsze imiona w 2014 r.

19:53 Gosia Komentarzy: 29


Lena - imię piękne, ale jak widać - mało oryginalne. Drugi rok z rzędu to właśnie Lena zajęła pierwsze miejsce na liście najpopularniejszych imion w Polsce. Drugie miejsce przypadło Zuzannie, trzecie - Julii.

Wśród chłopców dominują Jakubowie. Zaraz za nimi plasują się Kacprowie i Antosiowie.

Jak wygląda top 10? (w nawiasie liczba dziewczynek/chłopców, którym nadano konkretne imię w 2014 r.)

Dziewczynki
1. Lena (9 642)
2. Zuzanna (8 856)
3. Julia (8 572)
4. Maja (8 055)
5. Zofia (6 733)
6. Hanna (6 407)
7. Aleksandra (5 935)
8. Amelia (5 586)
9. Natalia (5 205)
10. Wiktoria (5 149)

Chłopcy
1. Jakub (9 382)
2. Kacper (7 232)
3. Antoni (7 143)
4. Filip (6 903)
5. Jan (6 817)
6. Szymon (6 112)
7. Franciszek (5 139)
8. Michał (5 004)
9. Wojciech (4 959)
10. Aleksander (4 896)

Imię waszego maluszka znalazło się w pierwszej dziesiątce?

Dane dzięki uprzejmości Ministerstwa Spraw Wewnętrznych


Zdjęcie: Photo credit: p!o / Foter / CC BY-NC-ND

29 komentarze:

Prezent dla babci i dziadka: kalendarz z Lenką

09:38 Gosia Komentarzy: 6


Wprawdzie Lenka jest jeszcze za mała, żeby własnoręcznie wykonać prezent z okazji Dnia Babci i Dziadka, ale kto powiedział, że nie możemy tego zrobić w jej imieniu? Nie zastanawiałam się długo, co podarować, bo od początku miałam ochotę zamówić kalendarz ze zdjęciami Lenki.

Zdecydowałam się na ofertę Rossmanna. Kalendarz wykonać można on-line, za pośrednictwem strony: www.fotouslugi.pl. Wystarczy wgrać wybrane zdjęcia i popuścić wodze fantazji, bo wybór wzorów kalendarza i szablonów, według których układać można fotografie na poszczególnych stronach, jest naprawdę ogromny. Kalendarz dostępny jest w różnych formatach i od tego uzależniona jest jego cena. Po kilku dniach od dokonania zamówienia gotowy prezent można odebrać w wybranym sklepie Rossmann.

Polecam, bo chyba nie ma dziadków, którzy nie ucieszyliby się z takiego prezentu.

6 komentarze:

Nie warto obwiniać się za błędy. Lepiej wyciągać z nich wnioski

15:24 Gosia Komentarzy: 9


Kilka tygodni po porodzie. Jak co dzień biorę do ręki kapsułkę z witaminą D i próbuję wycisnąć jej zawartość do buzi Lenki. Nagle kapsułka wyskakuje mi z dłoni i ląduje w kąciku ust leżącego noworodka. W jednej sekundzie w mojej głowie przewija się film, w którym witamina wpada do gardła, powodując zakrztuszenie się. 

Kilka miesięcy temu. Lenka coraz bardziej mobilna. Po dość męczącej nocy kładę ją na łóżku z zamiarem zmiany pieluszki. Nie ma chusteczek pod ręką. Odwracam się na sekundę, chcąc chwycić paczkę leżącą na półce. W tej właśnie sekundzie Lenka obraca się na bok i spada na podłogę. Słyszę uderzenie i płacz. Dzwonię do pediatry, zadając mu wprost pytanie: "Córeczka spadła mi z łóżka, powinnam wpaść już w panikę czy jeszcze nie?". Na szczęście lekarz z tych niepanikujących, więc powiedział, żebym obserwowała córeczkę, ale jest pewny, że nic jej nie będzie.

Kilkanaście dni temu. Z portfela wypada mi kilka monet. Nie wiem dokładnie ile. Schylam się i zbieram je z podłogi. Po zakończeniu poszukiwań wciąż jednak nie daje mi spokoju myśl, że może coś przeoczyłam. Po niecałej godzinie widzę, jak Lenka podnosi coś z dywanu i kieruje w stronę buzi. Od razu do niej podbiegam i wyciągam jej z paluszków jednogroszówkę. Jednogroszówkę, którą mogła połknąć. 

Mogłabym się obwiniać. Wyrzucać sobie, że jestem złą matką, bo dopuściłam do takich sytuacji. Ale tego nie robię. Bo wiem jedno: każda matka ma na swoim koncie podobne przewinienia. Zamiast tkwić w poczuciu winy, lepiej wyciągnąć odpowiednie wnioski. 

Teraz: witaminę D podaję wyłącznie na łyżeczce. Nigdy, przenigdy nie zostawiam Lenki samej na łóżku, nawet na chwilę. Kilkakrotnie w ciągu dnia robię inspekcję podłogi, sprawdzając, czy nie znajduje się na niej coś, co Lenka mogłaby włożyć do buzi.

9 komentarze:

Matka też kobieta: baza pod cienie ArtDeco

16:32 Gosia Komentarzy: 4


Nie używam cieni do powiek na co dzień. Zdarza się jednak, że na wielkie wyjście (wielkie wyjście w rozumieniu macierzyńskim, czyli do galerii na zakupy, do znajomych itp.) mam ochotę użyć czegoś więcej niż korektora i tuszu do rzęs. Zanim trafiłam na bazę ArtDeco, malowanie cieniami dość mocno mnie frustrowało: po 2-3 godzinach śladu po makijażu nie było, za to odznaczała się kolorowa linia w załamaniu powieki, gdzie gromadził się cały cień. Od momentu, gdy po raz pierwszy użyłam bazy, wiedziałam, że to będzie miłość na całe życie.

Baza ArtDeco ma delikatną, aksamitną konsystencję, dzięki czemu doskonale rozprowadza się na powiece. Wystarczy dosłownie odrobina, aby utrwalić makijaż obu oczu. Po aplikacji bazy nakładam puder (wychwalony już przeze mnie Kryolan). Tak wykonany make up potrafi przetrwać nawet kilkanaście godzin (tak, tak, dobrze czytacie - KILKANAŚCIE). Jak znalazł na wesela, chrzty, sylwestry, imieniny cioci. 

Opakowanie jest malutkie: zawiera 5 ml kosmetyku. Mimo to wydajność bazy jest oszałamiająca: starcza mi na rok, czasem nawet dłużej. Cena: ok. 40 zł.

Polecam!

4 komentarze:

Lenka: 9. miesiąc

11:42 Gosia Komentarzy: 7


Taki mały człowieczek. Siedzi, trzymając w łapkach zabawkę i z maksymalnym skupieniem analizuje jej każdy szczegół. Analizie tej towarzyszy intensywny monolog, zawierający słowa "mamma", "dididaadaaa" i - jeśli akurat zbliżam się z łyżeczką - "am!". Gdy zabawka się znudzi, sprawnie zmienia pozycję i w tempie błyskawicy czworakuje do wybranego celu. Jeśli po drodze natrafi na coś, na czym mogłaby się wesprzeć, w momencie staje na nóżki i pędzi dalej, podpierając się ściany, stołu czy szafy. Od czasu do czasu spogląda na mnie lub tatę i zaczepnie się śmieje. 

Zmiany, jakie zaszły w ostatnim miesiącu w zachowaniu Lenki, są niesamowite. Przemieszcza się po całym mieszkaniu, co, przyznam, bywa dość męczące. W każdym zakamarku, rogu mebla, śliskim dywaniku zaczęłam dostrzegać zagrożenie. Bo, niestety, to zagrożenie faktycznie istnieje. Lenka pędzi przed siebie, nie patrząc na to, że zaraz wpadnie w drzwi czy uderzy głową o brzeg biurka. Coraz częściej zdarza jej się stać bez żadnej podpory. Jeszcze miesiąc, dwa i zapanuje u nas jeszcze większy chaos, niż jest obecnie. Ogłoszenie lokalne: dodatkową parę oczu chętnie kupię.

W końcu pojawiły się ząbki: obie dolne jedyneczki. Jak tylko wyszły na powierzchnię, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki skończyły się dramaty poprzedzające drzemki. Przestała też wpadać w nagłą histerię, niespowodowaną niczym konkretnym, dla której jedynym ukojeniem były moje ramiona. Ostatnio nawet mogę zostawić ją pod opieką innej osoby, co jeszcze 2-3 tygodnie temu było nie do pomyślenia: każde moje zniknięcie za drzwiami kończyło się wspomnianą histerią.

Sama wkłada sobie smoczka do buzi. Tak, wiem, że generalnie nie jest to powód do dumy, ale strasznie mnie to bawi i rozczula. Szuka, kręci, kręci, aż obróci dobrą stroną i cmok. 

Po krótkim buncie łyżeczkowym, spowodowanym prawdopodobnie chorobą i nauczeniem się, że na łyżeczce znajduje się paskudny antybiotyk, wszystko wróciło do normy. Zajada, aż miło. Kaszki jaglaną i mannę, zupki warzywno-mięsne lub warzywno-rybne, owoce. Generalnie je wszystko, co jej podam. 

Pomijając wspomniany dwutygodniowego epizod chorobowy, jest okazem zdrowia. Biorąc pod uwagę to, że w czerwcu planujemy posłać Lenkę do żłobka, zdecydowaliśmy się na szczepienie przeciw pneumokokom. A ja już zaczynam się stresować, jak Lenka zniesie pobyt w żłobku. Choć pytanie powinno raczej brzmieć: jak ja zniosę takie rozstanie.


7 komentarze:

O jeden dymek za daleko

20:21 Gosia Komentarzy: 12


Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ktoś decyduje się na systematyczne podtruwanie swojego organizmu. Świadome sabotowanie własnego zdrowia. Moja przygoda z papierosami była bardzo krótka: po wypaleniu jednego (ach te szaleństwa młodości) stwierdziłam, że ani to fajne, ani smaczne. Na grupki znajomych popalające w ukryciu patrzyłam z politowaniem. Brak zamiłowania do papierosów zawsze znajdował się na jednym z czołowych miejsc na liście oczekiwań wobec przyszłego ojca moich dzieci. Nie lubię papierosów. Nie lubię, jak ktoś pali przy mnie. Nie lubię, jak ktoś śmierdzi dymem.

Ale nade wszystko nie lubię i nie toleruję widoku kobiety w ciąży trzymającej w dłoni papierosa. W jednym momencie czuję, jak skacze mi ciśnienie, krew zaczyna buzować i ostatkiem sił powstrzymuję się przed podejściem i trzepnięciem takiej delikwentki po łbie. Na szczęście widok nie jest częsty, ale już sam fakt, że którakolwiek przyszła matka nie rozstaje się z nałogiem po zobaczeniu dwóch kresek na teście doprowadza mnie do szału.

Kilka dni temu trafiłam na jedno z wielu forów. Temat: palenie w ciąży. Czytam i oczom nie wierzę. Dyskusja toczyła się w kierunku, którego pojąć nie mogłam. Zamiast wzajemnie opieprzać się i motywować do zerwania z nałogiem, pojawiały się głosy zrozumienia i współczucia. Że to nie takie łatwe. Gdyby sytuacja rozgrywała się poza wirtualnym światem, zapewne wyglądałoby to tak: kółeczko zapłakanych dziewcząt, bolejących nad ciężkim losem kobiety-palaczki, która nie potrafi zerwać z nałogiem, chociaż wie, że truje swoje dziecko. A po wszystkim zapaliłyby po jednym na pocieszenie.

"Palę. Wiem, że to źle. Ale lekarz mówi, że dziecko rośnie zdrowo". Tak mniej więcej brzmiała wypowiedź jednej z uczestniczek kółka wzajemnej adoracji. Rośnie zdrowo? Może i rośnie, ale skąd wiadomo, czy zmiany nie uwidocznią się wiele lat po narodzinach? Skąd wiadomo, że właśnie nie dochodzi do uszkodzenia komórek serca czy innego narządu? 

Sciencedaily.com. Klik. Słowa kluczowe: smoking, pregnancy.

"Palenie w ciąży zwiększa ryzyko chorób serca u dziecka"
"Ekspozycja na dym tytoniowy w okresie płodowym zwiększa ryzyko otyłości u dziecka"
"Palenie w ciąży przyczynia się do zbyt niskiej masy urodzeniowej dziecka"

Mój apel do palących kobiet w ciąży: jeśli masz ochotę sięgnąć po papierosa, zastanów się dwa razy, a nawet trzy i cztery, czy naprawdę warto.

Psst. Podpowiem ci: NIE WARTO.


12 komentarze:

Ciepło na sercu

11:33 Gosia Komentarzy: 10


Znacie to uczucie, prawda? Przyjemne łaskotanie połączone z wrażeniem ciepła rozlewającego się w okolicach serca. Miłe, rozczulające, sprawiające, że gwałtownie spada poziom stresu, a rośnie poziom wzruszenia i satysfakcji.

Ostatnio takich fal rozczulenia Lenka funduje mi coraz więcej.

Gdy przebudza się z płaczem, tulę ją w ramionach, a ona układa swoją główkę, wciskając ją w przestrzeń między moim barkiem a szyją. Momentalnie się uspokaja, po kilku sekundach jej oddech staje się miarowy i głęboki, a ja wiem, że znowu usnęła, ogarnięta świadomością, że jest bezpieczna.

Gdy wychodzę z pokoju do kuchni, a ona - do tej pory pochłonięta do reszty zabawą - rzuca wszystko i biegiem czworakuje w kierunku, skąd dobiega mój głos, równocześnie donośnie wołając: "mamma, mamma, mamma".

Gdy idziemy w odwiedziny i Lenka nieco onieśmielona siedzi przy moim boku, obejmując mnie rączkami i wtulając główkę pod moją pachę.

Gdy w nocy wierci się, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, aż w końcu wdrapuje się na mnie, przywiera całym ciałkiem i natychmiast zasypia.

Neurobiolog stwierdziłby pewnie, że oto w takim momencie do mojego mózgu dociera dodatkowa porcja endorfin. Ja to nazywam po prostu miłością.

10 komentarze:

Listki do prania Dizolve

10:50 Gosia Komentarzy: 10


Tak, tak, dobrze czytacie. Nie kapsułki, nie płatki, nie proszek. Listki. Taka dziwna rzecz trafiła w moje ręce za sprawą firmy Aureus. Jak wypadły w testach?

Na początek kilka słów na ich temat:
- listki nadają się do każdego rodzaju prania: do ubrań białych, kolorowych, czarnych, dziecięcych
- pozbawione są rozpuszczalników, parabenów i substancji zapachowych
- hipoalergiczne
- w 100% rozpuszczalne w wodzie (nie niszczą pralki)
- 1 listek o wadze 3 g skutecznością odpowiada 40 g skoncentrowanego proszku do prania
- produkowane w Kanadzie

Pierwszy plus za niewielkie wymiary (pojedynczy listek: 5x13 cm), co w przypadku małej łazienki (niech żyje mieszkanie w bloku) ma naprawdę duże znaczenie. Przejdźmy jednak do efektywności. Do testów wykorzystana została narzuta na kanapę. Dlaczego akurat narzuta? Ostatnio Lenka niestety wypięła się na krzesełko do karmienia i najchętniej je, stojąc przy brzegu kanapy. Łatwo przewidzieć rezultaty: resztki kaszki i obiadków lądują na narzucie.

Nastawiłam pranie (60 stopni). Do bębna wrzuciłam jeden listek i machina ruszyła. W pewnym momencie ogarnęły mnie wątpliwości, gdy zajrzałam przez okienko, a tam praktycznie nie było piany. Wątpliwości były jednak niesłuszne. Narzuta po praniu jest czysta, ślady po obiadkach zniknęły. Zapachu brak (co akurat zaliczam do zalet), podobnie jak resztek listka.

Moja opinia: jak najbardziej pozytywna.

Listki wkrótce mają trafić do sklepów.

10 komentarze:

Matka też kobieta: odżywki do włosów Syoss

11:21 Gosia Komentarzy: 2


Odżywkę nakładam na włosy po każdym ich umyciu, czyli właściwie codziennie. Unikam więc kupowania kosmetyku w małym opakowaniu, które świeci pustką już po tygodniu. Aby nie biegać co chwilę do sklepu, najchętniej sięgam po takie, które mają przynajmniej 500 ml objętości. Kiedy więc na półkach pojawiły się odżywki Syoss, od razu wzbudziły moje zainteresowanie. 

Do wyboru jest kilka rodzajów kosmetyku, m.in. repair (regenerujący), shine (nadający połysk), oleo intense (z olejkami). Przetestowałam kilka z nich i muszę przyznać, że... nie widzę różnicy między ich działaniem. Ale, ale - nie oznacza to, że działają źle. Wręcz przeciwnie: wszystkie świetnie nawilżają i wygładzają włosy, czyli robią to, czego od odżywki oczekuję, nie obciążając przy tym pasm. 

Co dla mnie równie ważne, kosmetyk jest bardzo wydajny, a i cena bardzo rozsądna: za 500 ml zapłacimy ok. 17 zł (obecnie w drogeriach Natura odżywki Syoss oferowane są w promocyjnej cenie 9,99 zł - klik).

2 komentarze:

Matka też kobieta: krem nawilżający z filtrem Avene Hydrance Optimale

20:17 Gosia Komentarzy: 3


Długo, bardzo długo szukałam kremu z filtrem, który przypadłby do gustu mojej cerze. Tego typu kosmetyki zwykle są za ciężkie, sprawiając, że skóra niemiłosiernie się błyszczy, a pory się zapychają. A że trzeba cerę chronić przed promieniowaniem UV - co do tego nie ma żadnej wątpliwości. To właśnie promienie ultrafioletowe uszkadzają komórki skóry, przyspieszając jej starzenie się. Zamiast więc od 25. roku życia wklepywać krem przeciwzmarszczkowy, lepiej pamiętać o codziennym nakładaniu kremu z filtrem (przez cały rok!).

Po kilku nieudanych próbach znalezienia idealnego kremu trafiłam przypadkiem na Avene Hydrance Optimale z filtrem SPF20. Kosmetyk okazał się strzałem w dziesiątkę.

Doskonale się wchłania, nie powodując świecenia się cery. Jest bardzo lekki, nie zapycha porów. Przyjemnie koi i nawilża. Dodatkowo jest bardzo wydajny - niepozorna tubka (40 ml) starcza na kilka długich miesięcy. Kremu używam od wielu lat i nie zamierzam z niego rezygnować.


Uwaga: dostępne są dwie wersje tego kremu - legere, czyli o lżejszej konsystencji, i riche, czyli o konsystencji bogatszej. Ja używam tej pierwszej.

3 komentarze:

Baby in da house, czyli Lenka robi rozpierduchę

20:43 Gosia Komentarzy: 11

Nadejszła wiekopomna chwila. W naszym domu zapanowała jedna wielka rozpierducha. Sprawczynią owego stanu rzeczy jest Lenka, której mobilność z dnia na dzień wzrasta w tempie zastraszającym. Nieporadny robaczek, który spokojnie kimał sobie w gondoli jeszcze kilka miesięcy temu, zamienił się w torpedę, po której przejściu pozostaje chaos.

Przekraczając próg naszego mieszkania, od razu można dostrzec, że panuje w nim królewna Lenka. Co o tym świadczy?

1. Wspomniana rozpierducha. Na podłodze obok zabawek walają się pieluchy (na szczęście czyste), pusta butelka po wodzie, pilot od telewizora, mój pantofel (aktualnie ulubiona zabawka Lenki), otwarta paczka chrupek i skarpetki Pe (ekhm).

2. Mimo rozpierduchy dywany i podłogi zaskakują czystością. Gdy Lenka zamieniła się w stwora przypominającego mrówkojada z sokolim wzrokiem (wyczai najdrobniejszy pyłek, po czym od razu go wsysa), zaczęliśmy odkurzać i myć podłogi trzy razy częściej niż dotychczas.

3. Pustkami świecą półki usytuowane na wysokości do ok. 85 cm. Nie uchowa się nic. Lenka od razu zrzuca na ziemię. Gdyby to była scena w filmie, idealnie pasowałby do niej złowieszczy śmiech (no wiecie, taki Ha Ha Ha Ha Haaaaaa).



11 komentarze:

Porządki w głowie i duszy

20:45 Gosia Komentarzy: 12


Dopada mnie znienacka, bez wyraźnej przyczyny. Przemożna potrzeba uporządkowania życiowej przestrzeni. Nie jest ważne, czy to wiosna czy lato, pora przedświąteczna czy noworoczna. Pewnego dnia otwieram oczy i wewnętrzny głos od rana domaga się segregowania, przeglądania, wyrzucania, układania.

Nagle zaczyna mnie drażnić książka, która leży na półce od kilku lat. Książka, którą przeczytałam, ale która mnie nie zachwyciła. I zaczynam zastanawiać się, czemu właściwie ona tu leży, skoro nie jest mi potrzebna do życia. Irytuje mnie sterta ciuchów, które co jakiś czas przerzucam z kąta w kąt, obiecując sobie, że w tym roku na pewno je założę. Drażni stos czasopism, które zbierałam nieraz latami w nadziei, że zajrzę do nich ponownie.

Nie chodzi o zwykłe posprzątanie, odgruzowanie mieszkania. Nie. Chodzi o zrobienie porządków w zakamarkach duszy i głowy, które niespodziewanie i głośno domagają się remanentu. Nie da się ich uciszyć. Z dnia na dzień wewnętrzna potrzeba nasila się. W końcu przystępuję do dzieła. Co robię?

Szafa. Nie ma litości. Jeśli nie założyłam czegoś w ciągu ostatniego roku, wrzucam na stertę rzeczy przepadłych. I choć ta czerwona bluzka tak kusząco się do mnie uśmiecha, to w głębi duszy wiem, że nie jest w moim stylu i tak będzie wisieć i wisieć, i wisieć... Ładuję do torby i oddaję potrzebującym.

Książki i czasopisma. "Sens", "Zwierciadło" i "Coaching" to trzy tytuły, które nabywam regularnie. Z szacunku do zawartej w nich wartościowej wiedzy nieraz żal mi wyrzucać. Piętrzą się więc w pokoju, łapiąc kurz i czekając na lepsze czasy. Przekładam z miejsca w miejsce, aż w końcu dochodzę do wniosku, że przecież i tak nie będę ich czytać po raz drugi. Do kosza. Po raz drugi nie czytam też książek. Zwykle w spokoju zostawiam tylko te, które wywarły na mnie największe wrażenie, a resztę oddaję/odsprzedaję/zagracam piwnicę rodzicom.

Subskrypcje. Dziennie dziesiątki niepotrzebnych maili. Jeden ze sklepu weterynaryjnego on-line, w którym zrobiłam zakupy kilka lat temu. Drugi z Bytomia, w sensie firmy odzieżowej, bo podczas kupna ślubnego garnituru nieopatrznie zapisaliśmy się na newsletter. Trzeci z pewnego portalu społecznościowego, w którym niegdyś założyłam konto, wkrótce o tym fakcie zapominając. Na co mi to wszystko? "Usuń z listy mailingowej". Klik. Zrobione.

FB. Klikam "lubię to" na stronie X. Pojawiają się propozycje. Klikam więc "lubię to" na stronie Y i Z. Pojawiają się kolejne propozycje. A potem ściana zagracona wieściami z fanpejdży, których treść tak naprawdę kompletnie mnie nie interesuje. Ostatnio więc zasiadłam przy laptopie i odgruzowałam swój profil. "Przestań obserwować", "Nie lubię", "Ukryj". Uff, od razu lepiej.

Uczucie ulgi, którego doznaję po zakończeniu wszystkich prac, jest nie do opisania. Jakbym otworzyła okno duszy, porządnie ją przewietrzając. Łatwiej się myśli i podejmuje decyzje. Nieco uważniej przyglądam się rzeczom, które pozostawiłam, a które widocznie na to pozostawienie zasługiwały. Uwielbiam ten stan.

12 komentarze:

Ból porodowy - jak go zmniejszyć?

15:05 Gosia Komentarzy: 7


Poród zupełnie bez bólu możliwy raczej nie jest. Nawet jeśli decydujemy się na znieczulenie zewnątrzoponowe, i tak należy poczekać na kilka centymetrów rozwarcia, więc trochę pocierpieć trzeba. Można jednak na różne sposoby ból porodowy łagodzić, mniej lub bardziej skutecznie. Oto moja bardzo subiektywna (oparta wyłącznie na moim doświadczeniu) lista metod zmniejszających ból towarzyszący I fazie porodu (rozwierania).

Jak można złagodzić ból porodowy?

Znieczulenie zewnątrzoponowe. Wiele, bardzo wiele zależy od umiejętności anestezjologa i prawidłowego sposobu podania. Przed porodem nasłuchałam się, że traci się czucie w nogach, że trzeba leżeć, że wydłuża I fazę, a nawet prowadzi do zatrzymania akcji porodowej. Przyznam więc, że z jednej strony miałam wątpliwości, czy decydować się na znieczulenie, a z drugiej - w głębi duszy czułam, że jeśli tylko się zakwalifikuję, to wezmę. I cieszę się, że je otrzymałam. Najpierw jednak musiałam poczekać, aż rozwarcie wyniesie 4 cm (i czekałam na nie jak na zbawienie, dopytując nieustannie położną, czy to już). Wkłucia nie czułam w ogóle. Paraliżu nie doznałam. Do wydłużenia fazy rozwierania raczej też nie doszło, bo wszystko przebiegło dość sprawnie. Lekkie skurcze nadal były odczuwalne, ale o wiele mniej boleśnie (w pewnym momencie nawet ucięłam sobie drzemkę). 

Jedyny minus, jaki zaobserwowałam: nie czuć, że pęcherz jest pełny. Jeśli więc decydujecie się na zzo, pamiętajcie o korzystaniu z toalety, nawet jeśli nie czujecie potrzeby. Ja o tym nie wiedziałam, położna nie uprzedziła, więc po wejściu na fotel porodowy na szybko miałam zakładany cewnik. Ogólnie znieczulenie polecam. Przy czym zaznaczam, że ja akurat jestem zwolenniczką korzystania z dobrodziejstw medycyny i uważam, że jeśli można sobie ulżyć w bólu, to warto to zrobić.

Gorący prysznic. Tak, tak i jeszcze raz tak. Jeśli tylko jest taka możliwość, wskakujcie do wanny lub pod prysznic. Ja oblewałam się gorącą wodą nieustannie przez kilka godzin. Weszłam chyba nawet w jakiś rodzaj transu, od skurczu do skurczu, bo ponad 4 godziny, które podobno spędziłam w łazience, minęły mi jak 15 minut. A nawet sobie przysnęłam. Prosty sposób, nieinwazyjny, niefarmakologiczny (jeśli któraś z was jest zwolenniczką naturalnych metod). Naprawdę polecam.

Krzyki i jęki. Mnie pomagały bardzo. W pierwszej fazie głównie jęczałam, w drugiej - krzyczałam. Nie było to zamierzone, nie było wymuszone. Po prostu czułam taką potrzebę. A podczas porodu warto słuchać intuicji i instynktu.

Masaż i piłka. Umieszczam razem, bo ani to, ani to mi nie pomagało. Dotyk Pe wręcz mnie drażnił i powodował nasilenie bólu (nie żeby to była wina Pe, ale tak już jest: niektóre kobiety podczas porodu lubią dotyk drugiej osoby, podczas gdy inne - w tym ja - dotyku tego unikają, bo najzwyczajniej w świecie drażni i irytuje). Kołysanie się na piłce również nie przynosiło żadnej ulgi. Jak dla mnie totalnie bezużyteczna rzecz na sali przedporodowej.

Gaz rozweselający. Na koniec tylko wspomnę, że istnieje taka metoda. Opinii swojej nie wyrażę, bo nie korzystałam.


Zobacz również:
Poród: moje wyobrażenia a rzeczywistość
Jak przetrwać poród?
Poród. Czy to już?




7 komentarze: