Rok w zawieszeniu
Jesień 2015 r. Dojrzewa we mnie myśl, że pora na drugie dziecko. Jak to ja, opracowuję dokładny plan. Jeśli uda się od razu, tak jak przy Lence (a przecież na pewno się uda), to już na Boże Narodzenie będę głaskać dwu-, trzymiesięczny brzuszek. Urodzę na wakacjach, więc też idealnie - teściowa (nauczycielka) będzie mogła przyjechać dwa tygodnie przed terminem, żeby zająć się Lenką, w razie porodu. Szybko kalkuluję, że okres największych mdłości przypadnie na Święta (bo przecież wszystko miało być tak samo jak za pierwszym razem). Zastanawiam się, czy to jednak dobry moment, bo na grudzień miałam dostać duże zlecenie. Jak ja wywiążę się z umowy, jeśli leżeć będę z miednicą pod brodą? No ale ok, jakoś sobie poradzę.
Później wszystko się spieprzyło.
Po pierwszym cyklu miesiączka nadeszła zgodnie z rozkładem. Nie za pierwszym, to za drugim na pewno się uda. Grudzień, tuż przed Świętami. Znowu jak to ja, już obmyślałam, jak obwieszczę rodzinie radosną nowinę. Krew. Jak to krew? Wigilia 2015 r. - chyba najsmutniejsza w moim życiu. Niemrawo przeżuwałam karpia, zastanawiając się, co może być ze mną nie tak. Po kilku dniach wyszłam z dołka i ponownie wstąpiła we mnie nadzieja. Do trzech razy sztuka. W styczniu okazuje się jednak, że wcale nie do trzech. Próbujemy więc dalej. Na razie bez leczenia, bez konsultacji, bo przecież niemożliwe, żebym JA musiała się leczyć.
A później spieprzyło się jeszcze bardziej.
Luty. Pierwsze poronienie (klik). Choć czasem wolę używać określenia "ciąża biochemiczna". Poronienie niesie ze sobą ogromny ładunek emocji. Emocji, którym momentami chciałam dawać upust, a momentami wolałam odsuwać od siebie, dystansować się od nich, żeby nie zwariować. To był moment, kiedy trzeba było przypomnieć o sobie ginekologowi prowadzącemu pierwszą ciążę.
"Pani Małgosiu, na 99% to wina trochę za wysokiego TSH". Dobrze, to lecimy z tym koksem, w ruch idzie Euthyrox. Prosta sprawa. Ureguluję tarczycę, potem pójdzie jak z płatka. Kolejne miesiące upływają jednak pod znakiem jednej kreski. Aż do lipca.
Myślałam, że już bardziej się spieprzyć nie może. A jednak.
W lipcu drugie poronienie. Choć ginekolog nie potrafi mi dać jednoznacznej odpowiedzi, czy faktycznie było. Na testach dwie kreski, które jednak na drugi dzień zniknęły. Obraz na USG niejednoznaczny, podobnie jak beta. Było czy nie było - nieświadomość chyba jeszcze gorsza.
Mina ginekolog uświadomiła mi, że TSH to chyba będzie mały pryszcz przy tym, co mnie czeka. Okazuje się, że estradiol za niski, endometrium marne. Lecimy więc z estrogenami i - profilaktycznie - z progesteronem.
Po dwóch miesiącach kuracji iskierka nadziei, że coś się poprawia. "Pani Małgosiu, no piękne endometrium!". Ale co z tego, skoro nagle pęcherzyki postanowiły sobie nie pękać? Po kolejnym cyklu bezowulacyjnym wybuchnęłam śmiechem i odparłam "pani doktor, już mi wszystko opadło".
Wrzesień. Pierwszy cykl wspomagany Clostilbegytem. Na odchodne ginekolog, chyba widząc moją zrezygnowaną minę, rzuca pocieszająco "Pani Małgosiu, próbujemy dalej, nie poddajemy się".
Co będzie dalej? Czy za rok pojawi się na tym blogu kolejny wpis, tym razem o jesieni 2016 r., kiedy miałam już za sobą 12 miesięcy bezowocnych starań? Czy może wtedy będę już tulić braciszka lub siostrzyczkę Lenki?
Nie wiem, naprawdę nie wiem. Nauczyłam się, że czasem nie warto przywiązywać się do swoich planów. Dostałam pstryczka w nos od losu (czy raczej porządnego sierpowego), który chyba chciał mi pokazać, że plany to ja mogę sobie wsadzić gdzieś. Nauczyłam się, żeby nigdy nie mówić nigdy. Ja, która bałam się hormonów jak diabeł święconej wody i nigdy nie tknęłam pigułek, ładuję teraz w siebie garść leków, czasem przepraszając w myślach swój organizm, że tak w niego ingeruję.
Patrząc na ten ostatni rok, chce mi się śmiać, trochę przez łzy. Ale czy coś innego mi zostało?
19 komentarze: