Postanawiam

15:05 Gosia Komentarzy: 13

Miało już nie być tematów noworocznych. Miałam też nie robić postanowień, które zresztą bojkotuję od kilku lat. Ale tym razem muszę jedno zrobić. Nie żebym specjalnie chciała. Nie żebym nawet była zadowolona z tego, że muszę je zrobić. Ale kiedy patrzę w lustro, to postanowienie samo wyłania mi się z tyłu głowy:

Zrób coś z tym brzuchem!

Nie jest tragicznie ani nawet bardzo źle. Ale nie jest też rewelacyjnie. Nigdy zresztą nie mogłam pochwalić się deską w miejscu, w którym powinien znajdować się brzuch. Zawsze był lekko zaokrąglony, taki ot kobiecy brzuszek. Teraz jest brzuchol. 2 kilogramy na plusie, które pojawiły się ostatnimi czasy, najwyraźniej zadomowiły się właśnie w tej okolicy. Mogę pocieszać się, że przecież urodziłam dziecko, więc mi wolno (słowa Pe). Mogę nawet próbować udawać przed samą sobą, że dalej swój brzuch lubię.

No ale lubię coraz mniej. Więc doszłam do wniosku, że najwyższa pora zacząć działać. I tu pojawia się problem. Bo ćwiczyć nie lubię. Do wszelkiego rodzaju aktywności fizycznej podejście mam takie: "wy sobie ćwiczcie, ale mi dajcie święty spokój". Nie lubię i już. Dieta? W życiu żadnej nie stosowałam, a ich mnogość i zróżnicowanie sprawia, że się zwyczajnie gubię.

Nie za bardzo więc wiem, jak zabrać się za realizację tego postanowienia (nie wróży mi to sukcesu, co?). Na początek planuję wprowadzić niezawodną i prostą dietę ŻM (dla niezorientowanych: Żryj Mniej). Do tego dodam jakiś dobry balsam ujędrniający (coś? ktoś?) i czerwoną herbatę (ponoć działa odchudzająco, z naciskiem na "ponoć"). Bez gimnastyki pewnie się nie obejdzie, ale to zostawiam na koniec, gdy już z rozpaczy zacznę się chwytać każdego sposobu.

Jak tylko mój brzuch osiągnie stan zadowalający, nie omieszkam się z wami tą wieścią podzielić. Obym tylko nie musiała z tym czekać do następnego grudnia.

www.acefitness.org


G.

13 komentarze:

Nie lubię sylwestra

17:10 Gosia Komentarzy: 11


Ostrzegam, to będzie post marudny.

Od mniej więcej połowy listopada w internetach dominują tematy okołoświąteczne. Gdy nudzenie o wigilijnych potrawach, odpowiedniej porze ubierania choinki i planach wyjazdowych przestaje być na topie, wkracza kolejny namber łan: sylwester i wszystko, co z nim związane.

Włączam fejsbuka o poranku i krzyczą do mnie pytania, gdzie zamierzam go spędzić, czy mam już kreację i czy znam tajniki makijażu. Włączam go wieczorem i cała ściana zawalona tym samym. Do, za przeproszeniem, zwymiotowania.

Nigdy nie lubiłam sylwestra. Przyczyną nie jest jakaś trauma z dzieciństwa. Po prostu odgórny przymus dobrej zabawy akurat tego dnia zawsze budził we mnie bunt. Tak już mam: im bardziej ktoś twierdzi, że coś powinnam, tym bardziej ja udowadniam, że wcale nie muszę. 

Od kilku lat mój sylwester wygląda tak, że ubieram się ok. 22 w piżamę, idę spać i budzę się w nowym roku. Ewentualnie wypijam kieliszek szampana z Pe (który na szczęście podejście ma podobne) lub najbliższą rodziną, jeśli akurat spędzamy ten czas u moich rodziców lub jego. Zdarza mi się wysłać SMSa z życzeniami. Do pewnego momentu miałam poczucie winy, że powinnam bywać, bo jak bywać nie będę, to coś stracę. Wyzbyłam się poczucia winy, bywać w sylwestra przestałam i doskonale się z tym czuję.

Co więcej, z moich obserwacji wynika, że 80% osób spędza sylwestra dokładnie w taki sam sposób. Odnoszę więc wrażenie, że ten okołosylwestrowy szał na fejsbuku nieco zalatuje sztucznością. A że sztuczności nie lubię, mogę wam zagwarantować, że ten post jest ostatnim z cyklu świąteczno-noworocznych.

11 komentarze:

Pozwólcie dzieciom wierzyć w św. Mikołaja

11:21 Gosia Komentarzy: 7


Gruby, nieogolony facet w czerwonych gaciach wdziera się każdego roku do naszych domów z rubasznym "ho, ho, ho!" na ustach. Mikołaj, wiadomo, o nim mowa. Mimo dość specyficznego wyglądu wzbudza ogólną (wydawać by się mogło) sympatię. Grudniową porą zawsze trafiam - czy na jakimś blogu, fanpejdżu czy portalu - na pełne troski i wątpliwości zapytanie, czy dziecko powinno wierzyć w św. Mikołaja. W bardziej hardkorowej (jak dla mnie) wersji brzmi ono: czy POZWALAĆ dziecku wierzyć w św. Mikołaja?

Nie pojmuję tego. Najzwyczajniej robi mi się żal tych dzieci, którym rodzice odbierają szansę na posiadanie jedynych w swoim rodzaju wspomnień.

Nie przekonuje mnie twierdzenie, że dziecko i tak się dowie, że ten gruby gość tak naprawdę nie lata saniami ani nie ma pupila o imieniu Rudolf. Dowie się, prędzej czy później, ale - co z tego? Dowie się też, że z błota nie robi się tortów, że nie wypada skakać po kałużach, że wróżka nie zabiera ząbków spod poduszki, a garnek i łycha nijak się mają do perkusji. Ale czy to powód, żeby fundować dzieciństwo pozbawione magii i fantazji?

Do dziś pamiętam te cudowne chwile. Jak 5 grudnia kładłam się spać wcześniej, bo przecież im szybciej zasnę, tym prędzej przyjdzie Mikołaj. Jak 6 grudnia budziłam się podekscytowana i zaglądałam na podłogę obok łóżka. Jest! Worek z wymarzonym misiem, huśtawką dla lalek i słodyczami. Niezapomniane emocje!

Jak rodzice mogą odbierać dziecku taką radość? Nie wiem. Wiem natomiast, że zrobię wszystko, żeby Lenka kiedyś z łezką wzruszenia i uczuciem ciepła na sercu wspominała ten dzień, tak samo jak i ja go wspominam.

7 komentarze:

Niepotrzebne skreślić, czyli czego wam życzę

11:22 Gosia Komentarzy: 5

cierpliwości
spokoju (najlepiej świętego)
wsparcia najbliższych
snu
zdrowia
czasu dla siebie
satysfakcji z życia
realizacji marzeń i planów
akceptacji niedoskonałości pociążowego ciała
bezbolesnego ząbkowania u dziecka
nadmiaru pieniędzy
równowagi między domem a pracą
jak najmniej ciążowych dolegliwości
porodu po ludzku
bezproblemowego karmienia piersią (ew. braku wścibskich pytań nt. tego, w jaki sposób karmicie)
umiejętności cieszenia się każdą chwilą
prysznica bez nerwowego zaglądania do pokoju, czy dziecko dalej śpi
remisji matczynych chorób psychicznych (patrz tu)
jak najmniej gderania męża, że przecież dziecko nie potrzebuje kolejnego ciuszka/zabawki (bo dziecko może nie, ale ty na pewno)
codziennego uśmiechu na buzi własnej i otaczających ludzi
jak najmniej "życzliwych" rad dot. ciąży, karmienia i wychowania
bezkolkowego dziecka
braku rozstępów
dziecka, które lubi spać w ciągu dnia
położnej, która doradza, a nie irytuje
ginekologa i pediatry z prawdziwego zdarzenia
braku odczynów poszczepiennych
uświadomienia sobie, że jesteście super (bo naprawdę jesteście) 

(ułożyć wg kolejności zgodnej z własnymi aktualnymi potrzebami)

tego wszystkiego życzę Wam z okazji Świąt i nowego roku



5 komentarze:

Matka też kobieta: puder Kryolan

20:22 Gosia Komentarzy: 6

Jeśli jesteście (nie)szczęśliwymi posiadaczkami cery tłustej (ew. mieszanej) doskonale znacie to uczucie, gdy w chwilę po umyciu twarzy na nowo pojawia się na niej warstewka sebum. Wkurzające, prawda? Z drugiej strony wiem, że cera tłusta ma również zalety. Jest bardziej odporna na działanie czynników zewnętrznych (np. mrozu, wiatru) i stawia nieco większy opór procesowi starzenia niż inne typy cery. Marne to jednak pocieszenie, gdy po wykonaniu makijażu już po upływie pół godziny trzeba ponownie sięgać po puder. W swoim życiu przetestowałam więc całą stertę pudrów. Żaden, ale to absolutnie żaden, nie może równać się z Kryolan Anti-Shine Powder.

Uroczyście obwieszczam: jeśli zakupicie ten puder i będziecie niezadowolone, no, może nie zwrócę wam pieniędzy, ale będziecie mogły mnie solidnie ochrzanić. Dla mnie puder ten okazał się prawdziwym objawieniem i wybawieniem i od kilku lat nawet mi do głowy nie przyszło, żeby szukać innego. Oto powody.


Naprawdę działa. Wyobraźcie sobie, że nakładacie puder. Mija jedna godzina, druga, trzecia, kurczę, nawet czwarta, a może i piąta i cera jest nadal matowa. Piękne, prawda? Tak właśnie działa Kryolan. Jest niezastąpiony na weselach, chrzcinach i innych tego typu imprezach.

Nie wysusza, nie zapycha. Wiele pudrów ma jedną podstawową wadę: zapychają pory. Kryolan tego nie robi. Bardzo łagodnie obchodzi się z cerą. Nie wysusza, nie powoduje wysypu krostek.

Nie tworzy maski. Ale uwaga: nie można przesadzać z ilością nakładaną na twarz. Zresztą, nawet nie trzeba przesadzać, bo wystarczy naprawdę cieniutka warstwa, żeby uzyskać pożądany efekt.

Megawydajny. Puder kosztuje ok. 70 zł. Jako jednorazowy wydatek, może wydawać się, że dużo. Ale, ale... Jedno opakowanie, przy codziennym stosowaniu, starcza na rok (!), a nawet dłużej. Warto? Warto.

Puder kupić można jedynie przez internet.

RE-WE-LA-CJA.

6 komentarze:

Poród: moje wyobrażenia a rzeczywistość

20:20 Gosia Komentarzy: 12


Podobno każda dziewczynka od maleńkości snuje wizje na temat swojej sukni ślubnej. Ja nie snułam. Tak samo nie rozmyślałam godzinami nad tym, jak wyglądać będzie poród. Z góry założyłam, że będzie dobrze. Choć, muszę przyznać, miałam pewne wyobrażenia (mniej lub bardziej sprecyzowane) na temat tego, na czym to wszystko może polegać i jak powinno przebiegać. Jak wyglądało zderzenie owych wyobrażeń z rzeczywistością? Co mnie zaskoczyło w porodzie?

Odejście wód, skurcze, czyli let's get it started. W tej kwestii wszystko odbyło się właściwie tak, jak wydawało mi się, że się odbędzie. Czyli chlust, początek akcji skurczowej, pakujemy się do auta i jedziemy. Niespodzianek brak. Jedynym zaskoczeniem dla mnie samej było moje całkowite opanowanie i totalny spokój. Spodziewałam się raczej, że ciśnienie mi skoczy na 180 i pojawi się lekka panika. Na szczęście obyło się bez niej.

Przyjęcie na oddział. Przyszła mama trzyma się za brzuch, głośno pojękuje i wisi na ramieniu męża. Obydwoje wpadają do szpitala, sekundę później matka leży już na fotelu porodowym. Tak to zwykle wygląda w filmach. No dobra, wiedziałam, że nie będzie jak w filmie, ale z drugiej strony - nie spodziewałam się, że rodząca kobieta nie wzbudzi w szpitalnej izbie przyjęć ŻADNEGO poruszenia. Przyjechaliśmy, kazali nam czekać. I tak czekaliśmy. Po 40 minutach Pe podszedł do napotkanego przypadkiem lekarza i zapytał, czy aby nie pora mnie przyjąć. Lekarz zapytał, czy to pierwsze dziecko, i po uzyskaniu potwierdzenia powiedział, że mamy czas. No to czekamy dalej.

Będę skakać, biegać, fikać koziołki. Tak mi się wydawało (i tak przecież zalecają), że skoro korzystne dla przebiegu porodu jest chodzenie, ewentualnie siedzenie na piłce, to to właśnie będę robić. Tu się srogo rozczarowałam, bo miałam siły jedynie na: a) leżenie plackiem na łóżku, b) siedzenie godzinami pod prysznicem. A więc fakt, że leżałam trochę pod przymusem, bo podłączona pod KTG, przyjęłam z lekką obojętnością, bo tak czy siak bym polegiwała.

Lewatywa, podanie znieczulenie i te sprawy. W tym przypadku rzeczywistość okazała się bardziej łaskawa niż wyobrażenia. Pis of kejk, jak to mawiają. Lewatywa to pikuś, podobnie jak wkłucie do podania znieczulenia. Nie czuć nic a nic (w sensie bólu). (taki off top: przy okazji podania znieczulenia "dowiedziałam się", że mam krzywy kręgosłup; nie ma to jak dobić leżącego, w sensie ledwo żywą leżącą rodzącą)

Czas goni nas. Zawsze z przerażeniem słuchałam opowieści, że poród trwał ileś tam godzin. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że kobiety potrafią przetrwać kilka, kilkanaście długich godzin bólu. Teraz już wiem: czas leci błyskawicznie. Do tej pory nie wiem, kiedy to minęło. Naprawdę nie wiem. W każdym razie mignęło, jakby to było 15 minut.

Ból porodowy. Bólu porodowego nigdy sobie nie wyobrażałam. Bo tego nie można sobie wyobrazić. To trzeba przeżyć.

Skurcze parte. Wielokrotnie spotkałam się z opinią, że skurcze parte to łatwizna. Nic nie bolą. Nie wiem, kto może wygadywać takie głupoty. No chyba że tylko moje skurcze parte to były takie pierony. Gdy się pojawiły, odwróciłam się do ściany i zaczęłam bardzo głośno wzywać imię pana Boga na daremno. Nieraz też czytałam o tym, że jeśli nie ma pełnego rozwarcia, a są już skurcze parte, trzeba tak oddychać, żeby nie przeć. Kurde. Poważnie któraś z was umiała to zrobić? Bo mi się to w głowie nie mieści, że w ogóle można je kontrolować. Czuć parcie i za żadne skarby świata nie da się, no po prostu nie da się tego powstrzymać.

Witamy na świecie. Mięciutkie ciałko dotykające mojego brzucha. Tego uczucia nie można sobie wyobrazić. To trzeba przeżyć.

Poród łożyska. Trochę się obawiałam, jak wygląda poród łożyska. I zawsze sobie myślałam, jakie to niesprawiedliwe, że po porodzie właściwym trzeba się jeszcze mordować z urodzeniem łożyska. A tymczasem nawet nie wiem, kiedy to nastąpiło. Szybko i bezboleśnie. A może to zalew hormonów po spotkaniu z Lenką mnie tak znieczulił.

12 komentarze:

Termometr Braun Thermoscan IRT 4520

15:51 Gosia Komentarzy: 33

Zakup termometru dla dziecka poprzedziłam intensywnym przeczesywaniem internetu w poszukiwaniu opinii na temat różnego typu urządzeń. Ostatecznie zdecydowałam się na elektroniczny termometr douszny Braun Thermoscan IRT 4520. I - po pierwszym poważniejszym epizodzie chorobowym - mogę stwierdzić, że wybór był jak najbardziej trafiony.


Zalety:
- błyskawiczny pomiar: wynik mamy już po kilku sekundach, co w przypadku marudnego i niecierpliwego dziecka naprawdę MA znaczenie
- duży wyświetlacz: nie trzeba wytężać wzroku, żeby wypatrzeć, ile wynosi temperatura (jak to jest w przypadku termometrów szklanych), cyfry są duże i wyraźne
- pamięć ostatnich pomiarów: zawsze po włączeniu termometru wyświetla się wartość ostatniego pomiaru (w pamięci zapisać można kilka ostatnich pomiarów, ale sama z tej opcji nie korzystałam)
- prosty w użytkowaniu: wystarczy włączyć, poczekać na sygnał, włożyć do ucha, nacisnąć przycisk i poczekać na kolejny sygnał, który oznacza zakończenie pomiaru
- wydajność: od 10 miesięcy w termometrze są te same baterie

Wady:
- jedyną wadą, jaką dostrzegłam, jest brak podświetlenia, co jest dość irytujące podczas nocnych pomiarów temperatury

Dokładność pomiarów: nie można narzekać. Przy dokonaniu dwóch pomiarów, jeden po drugim, zdarza się, że różnica wynosi ok. 0,2 stopnia. Więc można by się czepiać, że nie jest w pełni wiarygodny. Ale czy wiarygodny jest termometr szklany, w przypadku którego wartość pomiaru często zależy od tego, w którym miejscu tego pomiaru się dokona (pacha, usta) i czy dobrze się go ułoży? Ja jestem jak najbardziej zadowolona. Zwłaszcza że informacją, która mnie interesuje najbardziej, jest to, czy: dziecko ma normalną temperaturę, stan podgorączkowy czy gorączkę.

Kapturki: w teorii po każdym pomiarze trzeba zakładać nowy. Ciekawa jestem, czy ktoś faktycznie przestrzega tego zalecenia. Wydaje mi się to zbędne, nie mówiąc o tym, że - w przypadku choroby - trzeba by mieć tych kapturków całą stertę w zapasie. Jak robiłam ja? Ostatnio chorowałyśmy z Lenką obie. Nie miałam osobnego kapturka dla Lenki, a osobnego dla siebie. Po prostu mierzyłam i jej, i sobie tym samym, a na nowy zmieniałam po dwóch dniach. Oczywiście, inną sytuacją jest ta, gdy dziecko ma zapalenie ucha. Wtedy faktycznie może przydać się sterta kapturków.

Co do słuszności swojego wyboru utwierdziłam się, gdy zobaczyłam, że takiego samego termometru używa nasz pediatra i personel szpitala Ujastek.

Polecam.

Cena: ok. 150 zł (mi udało się kupić za 110 zł)

33 komentarze:

Lenka: 8. miesiąc

09:01 Gosia Komentarzy: 18

Rozwój motoryczny
Ósmy miesiąc minął nam bardzo, bardzo intensywnie pod względem rozwoju motorycznego. 20 listopada Lenka sama stanęła po raz pierwszy. I jak stanęła - tak stoi. Serio. Nie wiem, skąd ona bierze tyle siły, ale potrafi tak przestać calutki dzień. Na leżąco nie bawi się w ogóle, na siedząco ani tyle (siedzieć bez podparcia zresztą dalej nie potrafi). Ciągle stoi. I w tym staniu osiąga kolejne poziomy zaawansowania. Nie musi już trzymać się obiema rączkami. Wystarczy, że jedną łapką chwyta się łóżka lub innej stabilnej podpory, a drugą robi, na co ma ochotę. Nauczyła się zginać nóżki w kolanach i podnosić przedmioty z podłogi (które sama z uwielbieniem zrzuca). Nie leci już bezwładnie na głowę, a zwykle upada na pupę (Alleluja!). A co najważniejsze - potrafi już przejść z jednego końca łóżka do drugiego, stawiając kroczek za kroczkiem. Podejmuje nawet śmiałe próby przechodzenia między jedną podporą a drugą (np. łóżkiem a szafą) bez trzymanki. Wychyla się, wychyla, próbuje postawić nóżkę i, i, i.... upada. Tak na oko jeszcze miesiąc, dwa i będę za nią biegać.


Rozwój intelektualno-emocjonalny
Pod względem intelektualnym też nie próżnuje. Reaguje na imię (Lenka, bo Lena i Lenusia już nie). Dostrzega związki przyczynowo-skutkowe. Gdy siedzi w krzesełku do karmienia, zrzuca na podłogę, co tylko znajdzie się w jej zasięgu. I tak sobie patrzy, jak leci i leży. Wie, że trzeba coś nacisnąć, żeby zagrało albo pociągnąć, żeby wyciągnąć. Rozumienie związków przyczynowo-skutkowych ma też swoją negatywną stronę, o czym w akapicie dotyczącym choroby.

Uwielbia dziadkowo-babcinego labradora. Jak tylko zobaczy Fionę, śmieje się od ucha do ucha i w charakterystyczny sposób popiskuje. Pies ma anielską cierpliwość, choć czasem ma już dość (trudno mu się dziwić) i chowa się w najciemniejszym kącie, próbując uciec od tego małego głośnego człowieczka.

Gaworzy. Mówi "mama" i "baba". Ale nie wiem, czy mogę się już podniecać, że mówi "mama", czy powinnam jeszcze poczekać, aż będzie to bardziej świadome? (Magda, prośba o komentarz). Jak jej coś smakuje, powtarza "am!".

Dieta i sen
W kwestii diety zmian właściwie nie ma. Je to, co wcześniej. Czyli na śniadanie kaszka manna, na obiadek jakaś kombinacja warzyw i mięsa (lub ryby), na deser jabłko bądź gruszka, na podwieczorek kleik ryżowy lub kasza jaglana. Zwykle raz w tygodniu dostaje żółtko, ale raczej za nim nie przepada. Między posiłkami przegryza chrupki kukurydziane, chleb, wafelki ryżowe. Apetyt dopisuje. Nie mogę narzekać.

W kwestii snu wolałabym się nie wypowiadać. Można się domyślić, jak wygląda spanie podczas przygód ząbkowo-chorobowych. W ciągu dnia rewelacji też nie ma. Lenka należy do dzieci, które nie lubią tracić czasu na spanie. Stanie i chodzenie jest zdecydowanie ciekawsze. Zwykle więc zdarzają się dwie drzemki po ok. 30 minut. I na tym koniec. Ostatnio znowu śpi ze mną. W nocy, gdy dokucza katar i kaszel, wdrapuje się na mnie, opiera głowę na moim brzuchu (albo wtula głowę w szyję) i tak zasypia na półsiedząco. Strasznie mnie to rozczula.

Choroba dziecka testem cierpliwości matki
Dopadło nas choróbsko. Skończyło się niestety na antybiotyku. Poranne i wieczorne zabiegi higieniczno-farmaceutyczne stały się naszymi "ulubionymi" porami dnia. Podczas oczyszczania noska dzieją się dantejskie sceny. Lenka w mig pojęła, że gdy zbliżam się z aspiratorem, to nadchodzi TEN moment. Zamyka oczy, macha głową i rękami na wszystkie strony. Nie ma szans, żeby poradzić sobie w pojedynkę. Zwykle ktoś ją trzyma, a ja popełniam zbrodnię. Za kilkanaście, kilkadziesiąt lat Lenka pewnie wyląduje na kozetce, poddając się psychoanalizie, aby zrozumieć, skąd u niej ta niechęć do gumowych węży. Taki sam problem jest z podawaniem leków. Staram się ją przechytrzyć: np. podczas karmienia nabieram na łyżeczkę kaszkę i dodaję lek. Jak tylko zobaczy, że coś manipuluję przy jedzeniu, nie weźmie łyżeczki do buzi. Nawet nie spróbuje, co się na niej znajduje, bo już wie, że chcę ją zrobić w konia.

18 komentarze:

Śliniak - jaki kupić?

19:46 Gosia Komentarzy: 11

Śliniak. Ważna rzecz. Wyłapuje to i owo wylatujące/wypływające/wypluwane z buzi naszej pociechy. Dopóki nie zaczęłam rozszerzać Lence diety, wydawało mi się, że wystarczy kupić pierwszy lepszy i sprawa z głowy. Myliłam się.

Po przetestowaniu niezliczonych rodzajów śliniaków mogłabym się ogłosić śliniakową wyrocznią. W swych rękach (a Lenka pod brodą) miała już chyba każdy. Oto krótki poradnik, jak kupić dobry śliniak i nie zwariować.

Po pierwsze, żadne bawełny, frotte czy inne przemakalne powierzchnie. No, chyba że mamy mnóstwo czasu, chęci i za niskie rachunki za wodę. W takim wypadku sprawdzą się doskonale, bo trzeba je będzie prać po każdym użyciu. Nadawać się mogą tylko do jednego: tego, co sugeruje nazwa, czyli wyłapywania śliny, jeśli jej produkcja przy ząbkowaniu jest zdecydowanie zbyt intensywna. Tylko i wyłącznie ceratka. Ewentualnie silikon, ale...

Skusiłam się na śliniaki silikonowe BabyOno. Pomysł super, bo wystarczy spłukać pod strumieniem wody i po problemie. Okazało się jednak, że są one za małe (jedzenie więc ląduje dookoła śliniaka) i... zbyt absorbujące. Przez cały czas Lenka próbuje zobaczyć, co to jest na nim narysowane i usiłuje zdjąć go sobie z szyi. Sprawdza się natomiast doskonale jako zabawka, którą można do woli ciamkać.

Czyli na razie wygrywa ceratka. Druga ważna, wspomniana już, kwestia to rozmiar śliniaka. Przyznam, że napaliłam się na śliniaki w formie fartuszków z długimi rękawami. Nie wzięłam jednak pod uwagę tego, że Lenka wybitnie nie lubi być ubierana. Zakładanie takiego fartuszka kończy się awanturą. A jak wiadomo: jak dziecko zasiada złe do posiłku, to potem jest już tylko gorzej. Skończyło się na jednym podejściu.

A więc: ceratka, rozmiar nie za duży, nie za mały. Kolejna sprawa: rodzaj zapięcia. Niech was Bóg broni przed śliniakami wiązanymi. Rzep, rzep i jeszcze raz rzep. Dlaczego? Patrz wyżej: dziecko nielubiące się ubierać.

Dochodzimy więc do konkluzji: ceratka, nie za duży, nie za mały, zapięcie na rzep. Nie zaszkodzi, jeśli obecna będzie też kieszonka na spadające resztki. I - uwaga, fanfary - mamy zwycięzcę:

Śliniak BoboBaby




11 komentarze:

Żyję i mam się (w miarę) dobrze

20:14 Gosia Komentarzy: 14

Żyję.

Możecie już spać spokojnie i przestać obgryzać paznokcie, zastanawiając się, czy matka do końca dogorała (dogorywnęła?) czy jeszcze się tli.

Dwa ostatnie tygodnie były ciężkie, bardzo ciężkie. Momentami myślałam, że ostatnio tak ciężko mi było w pierwszych miesiącach po porodzie. O powodach takiego stanu rzeczy pisałam: ząbkowanie, lęk separacyjny, nauka stawania, Lenkowa niechęć do drzemek, nadmiar obowiązków. A w tym tygodniu doszedł jeszcze wirus, który równocześnie dopadł nas obie. Po raz pierwszy Lenka napędziła mi stracha, gorączkując powyżej 39 stopni. A dodatkowo, jak na złość, przez godzinę nie mogłam się dodzwonić ani do pediatry, ani do przychodni.

Ząbki idą dalej, podobno dwie dolne jedynki (tako rzecze pediatra). Popołudniowy lęk separacyjny nieco osłabł. Nauka stawania to już stara bajka. Lenka staje twardo na nóżkach w sekundę. Teraz za to ćwiczy zginanie kolan w celu podniesienia tego, co upadło (czy raczej tego, co sama rzuciła na ziemię) i... stawianie kroczków. Aż się boję, co to będzie, gdy ta nauka chodzenia ruszy na poważnie (co pewnie nastąpi dość szybko). Niechęć do drzemek pozostała. Obowiązki zawodowe w miarę udało mi się ogarnąć.

A. Nie mogę nie wspomnieć o tym, że wybyłam do rodziców, w sensie Lenkowych dziadków. Babcia więc w ciągu dnia pacyfikuje Lenkę, a ja w tym czasie mogę robić to, czego do tej pory nie mogłam. Czyli generalnie wszystko. Włącznie z chorowaniem.

Tak czy siak. Jestem z siebie dumna. Ogólnie jestem dumna ze wszystkich matek, nawet tych, których nie znam i nigdy nie poznam. Bo my zajebiste jesteśmy. Ogarniamy wszystko tak, jak nikt inny by nie ogarnął.

A w nagrodę za przeżycie dwóch ostatnich tygodni zamówiłam sobie kubek.



14 komentarze: